Na szczycie kraftu - Jaworzyna Krynicka
11:08
...i Hala Łabowska. Wreszcie zabieram was w Beskid Sądecki. Piszę wreszcie, ponieważ już troszkę czasu minęło, od naszej wycieczki tam. Wakacyjnego upalnego poranka dwa pojazdy przecinały Beskid Sądecki na pół, pędząc na południe malowniczym przełomem Popradu, którego perełką jest miejscowość Rytro. Nie dość, że znajdują się tu ruiny perfekcyjnie zlokalizowanego zamku, to jeszcze przez tę miejscowość przechodzi GSB, czyli Główny Szlak Beskidzki (czerwony szlak łączy Ustroń z Wołosatem, ma blisko 500 km. i jest najdłuższym szlakiem w polskich górach). Naszym celem jest wieś Wierchomla Wielka z zabytkową połemkowską cerkwią. Parking obok niej jest idealnym miejscem na porzucenie samochodów i poszukiwanie piwnych szczytów.
Głęboką dolinę otoczoną masywnymi szczytami opuszczamy kierując się parną, stromą ścieżką dydaktyczną w stronę Pustej Wielkiej. Dokoła nas pojawiają się kolejne szczyty Beskidu Sądeckiego. To pasmo górskie nazywane kiedyś Beskidem Nadpopradzkim z zachodu ograniczone jest rwącym Dunajcem, a ze wschodu Tyliczem, Muszyną i Mochnaczką (z grubsza). Dalej na wschód znajduje się najdziksze pasmo górskie w Polsce - Beskid Niski. Wspomniany Poprad oddziela od siebie dwa masywy - wyższe Pasmo Radziejowej i nieco niższe Pasmo Jaworzyny i Góry Leluchowskie. Po popasie na porośniętej kosmicznymi ilościami borówek Wielkiej Pustej ruszyliśmy w kierunku Bacówki pod Wierchomlą mijając popularną zimą stację narciarską. Bacówka położona jest uroczo i serwuje niezłe jedzenie i Pszenicznego Okocimia, który pewnie nie nadawałby się do picia, gdyby nie złoto kapiące z nieba na nas - strudzonych włóczykijów. Zimne weszło gładko, ale nie bez skrzywień. 3/10.
Celem i miejscem naszego noclegu była Jaworzyna Krynicka, a po drodze jest jeszcze szczyt o uroczej nazwie Runek, którego nie nazwę już nigdy inaczej niż Trunek. Nie jest to niestety miejsce widokowe, ale można na chwilę usiąść na przygotowanych kłodach. Jaworzyna Krynicka (1114 m.n.p.m.) jest równie popularna wśród turystów jak Kasprowy Wierch, Czantoria czy Pilsko. Wszystko za sprawą kolejki gondolowej, tras narciarskich i dużej liczby karczm na szczycie. W dzień czubek góry roi się od krynickich kuracjuszy, ale my dotarliśmy tam na zachód słońca. Nie było nikogo.
Ta radosna ekipa nawet jeśli nie została rozpita przeze mnie (wszak nie jestem ani księdzem, ani nauczycielem), to z pewnością za moją sprawą porusza się po właściwych kraftowych torach. To właśnie z nimi spożywałem na szczycie dobre piwo. Jedynym problemem raczej płaskiego szczytu Jaworzyny Krynickiej jest brak dobrego miejsca do podziwiania widoków.. Ja sięgnąłem po piwo, które nie mogło okazać się słabe i nie myliłem się.
Czyż Mr. Hard's Rock Milk nie jest idealnym trunkiem na piwne szczytowanie? Imperialny mleczny stout pachnie karmelem, laktozą, wanilią i mleczną czekoladą. Zapach jest wybitnie słodki, a smak szczęśliwie stawia mu całkiem dobrą kontrę. Jest to piwo mocno mleczne i nie ma co się oszukiwać, ale jest też bardzo pełne, palone i kakaowe. Mleko nie przykryło wszystkiego, jak to czasem się zdarza. W tle błąka się nuta wiśni i wanilii. Wszystko to zahacza o marcepan, za którym co prawda nie przepadam, ale tu całość komponuje się przyjemnie. Nie smakował mi tak jak wersja podstawowa czy peated, ale to i tam bardzo smaczne piwo. 7,5/10. Jako że robiło się ciemno i chłodno wróciliśmy do schroniska. Wciśnięte w zbocze jaworzyny nie robi oszałamiającego wrażenia, ale widok na stronę północno-wschodnią jest ładny. Samo schronisko to plątanina ciemnych korytarzy i przyzwoite warunki.
Kilkadziesiąt minut i jeden gorący prysznic później wyciągnąłem grubszy kaliber smakowy. Pierwsza (przeterminowana już) podwójna Katastorfa, czyli piwo uwarzone we współpracy warszawskich Samych Kraftów i Piwnego Podziemia. Termin przydatności pewnie wpłynął na pianę, bowiem ta była przeogromna, gęsta i zbita. Piwo to 18° blg płynnego asfaltu i magazynu bandaży. Nie jesteś fanem torfu, to nie zbliżaj się do butelki. Piwo masakruje i poniewiera. Torfowa wędzoność nie jest jednak wszystkim, co poczujesz w tym piwie. Są nuty drewniane, popiół i lekko kwaskowa kawa. Niemniej jednak asfalt obezwładnia, jak głupota obecnego ministra obrony narodowej. Dla fanów (torfu, nie Antoniego od brzozy) pozycja obowiązkowa. 8/10.
W kolejny upalny poranek ruszyliśmy w kierunku dobrze znanego nam (T)runka, aby następnie odbić wspomnianym GSB w kierunku Hali Łabowskiej. Musze przyznać, że w upale dnia siódmego szlak dłużył się okrutnie, a przez większość czasu widoki zupełnie go nie ratowały. Co innego sama Hala Łabowska. Tu masowo zgromadzili się turyści podziwiając północne szczyty Beskidu Sądeckiego i Pogórze Rożnowskie. Schronisko jest duże, mieści wielu ludzi, a przez to czas oczekiwania na jedzenie był haniebny. Zamieszanie również. Gdyby nie tłumy, to wszelkie niedostatki rekompensowałby panoramiczny widok z jadalni. No ale ledwie było gdzie posadzić odwłok, a my koniecznie chcieliśmy opuścić słońce. Co gorsza piwo idealnie wpisało się w panujący tam klimat, choć pewnie mało kto spodziewałby się co ze sobą wezmę. Skoro jednak wziąłem jeden imperialny mleczny stout, to czemu nie wziąć i drugiego z "wiecznej leżakowni".
Double Trouble wylądowało w skrzynce w garderobie po wszystkich początkowych recenzjach tego piwa. A jak smakuje wspólne dzieło Piwoteki i Kraftwerka obecnie (tudzież jak smakowało w środku wakacji)? Kolektywnie (sam nie dałem rady) stwierdziliśmy, że jest tragiczne. Alkoholowy zapach miesza się z delikatną nutą kleju do tapet, a sam alkohol dominuje w smaku. Piwo jest przez to ciężkie, toporne, chropowate, kompletnie niepoukładane i masakrycznie słodkie. Półroczne leżakowanie (piłem 3 dni przed terminem przydatności) widocznie nie uczyniło nic dobrego z tym piwem. Praktycznie niepijalne. 2/10.
Aby uprzyjemnić sobie drogę i nieco skrócić czas przejścia ruszyliśmy w dół narciarską trasą biegową do Wierchomli Małej. Ten stromy i zróżnicowany szlak to najlepsze, co mogło nam się przytrafić. Dziki, zarośnięty, wymagający, wijący się w upale, pełen zapachów szczytu lata i hałasu rwącej Wierchomlanki. Dzięki niemu w miarę szybko dotarliśmy do pojazdów, a potem do domu.
Okolice są wspaniałe, widoki przednie, a góry - choć popularne - to niezadeptane przez chmary sandałkowej stonki. Polecam okolice tym, którzy jeszcze nie mieli okazji podreptać po Beskidzie Sądeckim.
1 komentarze
ależ trafiłeś z postem:)
OdpowiedzUsuńpalce zamarzają mi na klawiaturze, a tu mogę sobie powspominać upał (!!!), cholera kiedyś był upał :D
no tak, cóż mógłbyś zabrać na szczyt jak nie stouta.. idealny zawsze :)))