Na szczycie kraftu - Lysá hora
08:00Ale to był fajny wyjazd! Na tyle fajny, że postanowiłem wrócić do dawno nie widzianej sekcji na Piwnych Podróżach, czyli Na Szczycie Kraftu. Wyprawa na Łysą Górę (w oryginale to Lysa Hora), najwyższy szczyt Beskidu Śląsko-Morawskiego. To już drugie podejście do ataku szczytowego w ciągu miesiąca, co podnosiło rangę wyjazdu. Serdecznie zapraszam na pogranicze, wspólne szczytowanie i opowieść o tym, czego nie widzieliśmy. Na koniec będzie też kilka archiwalnych zdjęć, by zobaczyć to i owo, a także pite wówczas piwa.
Ostatni dzień czerwca i pierwszy lipca to apogeum upałów na południu Polski. Powiedzenie, że było bardzo gorąco, nie oddaje tego, co działo się w pogodzie. Tym bardziej zaskoczeni byliśmy, że drugi dzień siódmego miesiąca był zgoła odmienny. Fakt, zapowiadano delikatne ochłodzenie, ale żodyn z nas nie spodziewał się, że pierwsze, co zrobimy na miejscu, to założenie przeciwdeszczowych kurtek - aby nie marznąć. Praktycznie tak samo, jak miesiąc wcześniej, gdy w tej samej ekipie salwowaliśmy się ucieczką ze szlaku po przejściu może pięciuset metrów. Stwierdziliśmy wtedy, że skoro jesteśmy przemoczeni po kilkunastu minutach, to po kilku godzinach będziemy jedynie żałować, że nie zawróciliśmy.
Podobnie jak za pierwszym razem rozpoczęliśmy od lekkiego lagerka z Konicka (minipivovar w nieodległych Vojkovicach), który serwowany jest w niewielkiej, minimalistycznej, ale bardzo przyjemnej knajpce urządzonej w budynku tartaku, tuż przy przystanku kolejowym Ostravice. Nieodległy most na rzece Ostravice to granica między Śląskiem i Morawami. My zostajemy po naszej stronie. Ruszamy dziarsko ku górze, choć widoków na widoki nie mamy żadnych i nie widać charakterystycznego, blisko 80-metrowego przekaźnika telewizyjnego. Jesteście ciekawi, jak blisko musieliśmy podejść, by go w ogóle zobaczyć? Czytajcie dalej.
Mimo wszystko szlak nie jest ani nudny, ani monotonny. Może i brak widoków gór i otwierających się panoram, ale za to dzięki wszechobecnej mgle i wilgoci jest bardzo klimatycznie. Ludzi jest sporo, ale mam w pamięci poprzednie wyjazdy i mimo wszystko pogoda sprawiła, że na szlaku jest porównywalnie luźniej. Jak zawsze są biegacze i rowerzyści. Po drodze rozgrzewamy się między innymi mocniejszymi trunkami, destylatami i nalewką. To zawsze jest dobre rozwiązanie.
Nie odmawiamy sobie także piwa. W towarzystwie Janusza Svacha byłoby to co najmniej nietaktem, a na pewno brakiem rozumu i godności. Pijemy więc urodzinowe quad IPA NEPO(mucena) - Bottling. Mocno nachmielone, pięknie pachnące intensywnymi owocami i całkowicie pozbawione goryczy. Do tego stopnia, że przypomina sok lub koktail. Dla mnie to nie plus. Las w taką pogodę jest piękny, ale nas ciągnie ku górze.
Na szczycie okazuje się, że nie widać kompletnie nic. Chmura tak szczelnie opatuliła wierzchołek Łysej, że trudno złapać perspektywę. Ledwie znajdujemy schronisko, a o widoku masztu telewizyjnego możemy zapomnieć. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z poprzednich wyjazdów, byście mogli - i by Janusz też mógł - zobaczyć, jak to wygląda. W normalnych okolicznościach na tarasie przed schroniskiem można podziwiać niesamowite panoramy od rozmaitych polskich gór na wschodzie, przez calutkie Tatry i dalej na zachód - m.in. Velką i Malą Fatrę. W schronisku obalamy po Radegaście, ale okazuje się, że ichniejsza desitka do pięt nie dorasta klasycznej wersji.
Jeszcze na szczycie obalamy wiekowego już domowego RISa od Janusza. Piwo zestarzało się bardzo ładnie, jest oldskulowo mocno palone, w opór czekoladowe i pełne leśnych owoców. Lekkie przegazowanie kompletnie nie wpływa na mój odbiór piwa.
W drodze powrotnej pijemy jeszcze mega smaczne Wee Heavy - Janusz umie w mocarzy - i tym razem moje (ale przede wszystkim NOOKa) Hit The Road Belgium. Co ciekawe tego zacnego tripla odpalam w tym samym miejscu (wiata turystyczna), gdzie osiem lat wcześniej ze Słoniem raczyłem się jego domowym triplem - Tricepsem (foto poniżej).
Jak widzicie, troszkę się tego piwa tam już ożłopaliśmy. Poprzednim razem na ten przykład zabrałem Sheep Shit z Birbanta, czyli piwo ze słodem wędzonym owczymi odchodami, a także absolutną klasykę gatunku, czyli eisbocka Schneider Aventinusa.
To była piękna zima. Takie warunki mogłyby być w górach zawsze! Poniżej zamieszczam jeszcze link z innej góry w tym Beskidzie.
Ze smoczym błogosławieństwem Radegasta
Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że Ostravice mogą pochwalić się własnym, całkiem sporym jak na czeskie standardy browarem. Kilka minut drogą od miejsca, gdzie zaczyna się szlak na Łysą, mieści się Beskydsky Pivovarek. Warto tam zajrzeć, choć akurat ostatnim razem nie piliśmy zbyt udanych piw. Mimo to warto zajrzeć, jedzenie jest bardzo smaczne, a lokalne serki robią mega robotę. My udaliśmy się do innego browaru, ale to nie jest historia na ten moment.
0 komentarze