Pivovar Drotar

16:00

To być może jest najszybciej napisana relacja z wizyty w browarze! Zabieram Was na Słowację, na którą ja pojechałem w święto Trzech Króli z towarzyszem Słoniem. Po kilkunastu kilometrach w górach, przejściu przez takie szczyty jak Tri Kopce, Lieskova, Javorske i Horelicke zeszliśmy do Čadcy. Tam plan był prosty - lokalny browar, o którym wiedzieliśmy w sumie tyle co nic. Ja też jednak od dawna nie lubię się ani uprzedzać, ani nakręcać. Wiedzieliśmy, że jest, ale nawet nie mieliśmy pewności, czy jest otwarty. Bo święto na słowackiej prowincji okazało się bardziej radykalne niż w Polsce (zero otwartych sklepów i tylko dwie knajpy, łącznie z browarem w całym centrum miasta powiatowego). Čadca szybko została zakwalifikowana przez nas jako jedno z najbrzydszych i najbardziej depresyjnych miast, w jakich obaj byliśmy. Nawet Pivovar Drotar nie uratował tego, choć zrobił wszystko, byśmy zapamiętali go dobrze.

Byliśmy już kiedyś razem w Čadcy, to jedna z najfajniejszych wypraw mojego życia, bo też pierwsza górska, pierwsza z namiotami, wymiotami, przemytem alkoholu i w ogóle. W 2003 roku wyjechaliśmy z naszej Almæ Matris i pojechaliśmy pociągiem właśnie do Čadcy, skąd łapaliśmy busa do Oscadnicy, a stamtąd już pieszo przez Wielką Raczę, Przegibek, Rycerzową, Krawcowy Wierch, Pilsko, Rysiankę, Słowiankę do Węgierskiej Górki. Ostatnio myślałem o różnych przypadkach w życiu, ale ten związany ze Słoniem jest jednym z największych, ale to inna opowieść. Čadca wtedy była miasteczkiem nieszczególnie różniącym się od bliskiego nam Czeskiego Cieszyna. Zwyczajne zadupie, które jednak nie tworzy podzielonego organizmu z polskim odpowiednikiem za rzeką. Najlepsze/najgorsze (wybierz sam/-a) jest to, że kompletnie nic tam się na oko nie zmieniło, może Tesco wyrosło i jeszcze nie umarło u południowych sąsiadów. Jeśli chcecie przenieść się w czasie do Polski lat dziewięćdziesiątych, to przejazd słowackim szynobusem ze Zwardonia do Čadcy i krótki spacer po tym miasteczku jest dobrym pomysłem. Jedynym jasnym punktem jest klub The Pollux, który nie dość że otwarty, to jeszcze ogarniany przez przedniej urody dwudziestokilkulatkę (tak, wiem, młodym dziewczynom łatwiej być atrakcyjnymi na krótką metę), a komplet gości stanowiły młode Słowaczki w liczbie sześć i my. Tam my już kontrastowaliśmy. Tak jak Pollux nie pasuje do Čadcy, tak my tego dnia nie pasowaliśmy do Polluxa. Ufajdani, ubłoceni po kolana, zmachani. Polecam miejscóweczkę. No ale najpierw byliśmy w browarze.

 
Pivovar Drotar zlokalizowany jest kawałek za centrum, kilkanaście minut spacerem od dworca kolejowego. Głównego, bo czynnych przystanków jest jeszcze kilka. Mijamy krytą pływalnię, obchodzimy obskurny stadion FK Čadca (aktualnie 5. miejsce w centralnej dywizji trzeciej ligi) wyglądający jakby przed chwilą został zbombardowany. Poza murawą, ta zdaje się być idealna. I dochodzimy do... właśnie nie wiem czego. Dziwny mur z bramą, który z łatwością można obejść, pewnie kiedyś miał sensowne zastosowanie, a dziś tylko szpeci, robi za wizytówkę tego miejsca, a za nim znajduje się duży plac manewrowy. To nie koniec zaskoczeń. Browar mieści się w budynku miejskiej hali sportowej, dzieląc się przestrzenią z siłownią. Fasada browaru jest obskurnie eklektyczna, łącząc kawałek blachy, mozaikę a la "komuno wróć", przyklejoną reklamę pizzeri i pastelowe kolory. Czyni to dostawiony ogródek prawdopodobnie najbrzydszym i najbardziej odpychającym w tej części Europu. Change me mind. Drotar to druciarz, profesja bardzo popularna w byłej Monarchii Austro-Węgierskiej, a później na terenie dzisiejszej Słowacji, na obszarze Spiszu, Orawy i Kysuc (to tu leży Čadca). Wędrowny rzemieślnik zajmował się drobnymi naprawami, wyrobem przedmiotów domowego użytku itp.

 
Na szczęście w środku jest na pierwszy rzut oka lepiej. Wciąż nie miałem wątpliwości, gdzie jestem - w małym prowincjonalnym browarze na terenie "Czechosłowacji". Eklektyzm. Co jest w środku? Spójrzcie na zdjęcia. Nie chciałem robić zbyt wiele, bo w jednej części lokalu, podzielonego takim śmiesznym murkiem, było sporo ludzi. Mamy więc część ze stolikami, część z ławami z ciężkiego drewna, ceglany bar (całkiem przyjemny zresztą) oraz bardzo wiele gadżetów od drewnianej rzeźby, przez szalik klubowy lokalnej drużyny, namalowany na ścianie proces powstawania piwa, niewielki landszaft, zamrażarkę z lodami, kolekcję szkieł, stare instrumenty i dyplomy z konkursów piwa. Za dużo grzybów w tym barszczu, no ale klimacik jest. Warzelnia jest za umieszczonym obok baru oknem, ale nie mogliśmy wejść do środka, bo ponoć nieposprzątane. No ale wzięliśmy piwo i rozpytaliśmy o jedzenie.

 
Mimo że potykacz przed wejściem informował o trzech piwach, to w środku okazało się, że polotmave wyszło i do spróbowania mamy Svetlą 12° i Medovą 14°, pierwsze za 1,50€, drugie za 1,80€. Zaczynamy od jasnego. Jest niezłe, dość gorzkie, z niezbyt szlachetną goryczką i mało intensywnym profilem chmielowym, ale miłe dla ciała i ducha. Taki spoko lagerek, lekko słodowy i wytrawny. No to pytamy o jedzenie, bo karta jest niekrótka. Jest pizza (najdroższa 6,50€)? Nie ma. Jest żeberko (7€)? Nie ma. Utopenec? Nie ma. Syry? Nie ma. A co jest? Klobasa (kiełbasa). Postanowiliśmy wypić jeszcze jedno piwo i ruszyć na "miasto", by tam coś skonsumować. Zapytacie więc, co robią na zdjęciach te potrawy? Spoko, my też nie wiemy. Nie zamówiliśmy nic do jedzenia pewnie dając wyraz rozczarowaniu minami. Nikły wybór był zastanawiający, bo po drugiej stronie murku wyraźnie coś się działo kulinarnie. Sporo ludzi, jakby rodzina, przyjaciele i znajomi siedzą sobie z ekipą browaru. Na jednej wielkiej blasze rozłożone golonki (fanem nie jestem, więc nie zagadywałem), potężny kawał pieczonego mięsa świeżo wyciągnięty z pieca i roztaczający piękny zapach. Kroi się, dzieli, roznosi.

 
No i po chwil potężny gość robiący za kucharza, a na pewno za kroiciela mięsiw, podchodzi z talerzykiem ze sporymi kawałkami szynki i każe nam się poczęstować, a my rzecz jasna nie odmawiamy. O jakie to było dobre mięsiwo! Po chwili kolejne kawałki, potem barmanka na stół przynosi zupę, a my zastanawiamy się, czy przypadkiem nie pozamawialiśmy czegoś niechcący. No ale niemożliwe, słowacki to nie węgierski, raczej się rozumiemy ze Słowakami. Potem kolej na pieczeń z ziemniakami. Dobrze że mamy już pieniądze z nieodległego bankomatu, bo w browarze też nie uznają płatności elektronicznych. Zamawiamy jeszcze piwo miodowe, które jest paskudne, ma okropnie zalegającą gorycz podbijaną przez miód spadziowy. Trudno się to piło, ale woleliśmy to wypić. Mamy więc przemiłą ekipę, która zadbała o nas, zatroszczyła się, nakarmiła i... nie policzyła tego na rachunku. To jedna z najdziwniejszych akcji. Jak w Czechach przynoszą coś do stolika bez zamówienia, to z pewnością znajdzie się na rachunku łącznie z opłatą za talent muzyczny gościa z harmoszką, którego najchętniej odstrzeliłoby się dobrym polskim granatem z Lidla. Wszystko powyższe sprawia, że nigdy nie zapomnę tego miejsca. Nigdy.

 
Dobrze się stało z tym jedzeniem, bo na mieście nie było ani jednego miejsca, gdzie można by zjeść. Ani jednego. Nawet kebaba. 

Wycieczka do Čadcy jest godna polecenia, ale raczej miłośnikom turpizmu, urbexu, emo i podróżnikom w czasie. Choć może piwa w sezonie letnim smakują lepiej i wybór jest większy. Dziękuję za uwagę! Ja tam wrócę cieplejszą porą, bo szlak miał większy potencjał, ale koncertowo zrujnowały go masy błota i nisko zawieszone chmury. Polecam się na taka wyprawę w czasie i przestrzeni.
 
Na koniec w bonusie zdjęcie Marcina/Słonia/Szamana.


Zobacz także

0 komentarze

Obserwatorzy