Na szczycie kraftu - Magurka Wilkowicka
16:00Co nie udało się 6 stycznia i tylko połowicznie zaliczyłem cztery dni później (klik!), ostatecznie zrealizowaliśmy w drugi weekend lutego. Mówię o tradycyjnym wyjściu w góry na Trzech Króli, który urządzamy sobie od wielu lat z kolegą Marcinem, zwanym w niektórych kręgach Słoniem. Będzie o Magurze Wilkowickiej, czyli popularnym szczycie obok Bielska-Białej, PKP, dobrym planowaniu oraz Prawach Murphy'ego. Miłośnicy piwa znajdą kilka piw Brofaktury, portery, kawałek Węgierskiej Górki, spacerek po Bielsku i kolejne pożegnanie z Noszakiem. Warto dotrzeć do końca, jest tam fajny bonus!
Temat wyjścia w góry omówiliśmy szybko. Zastępczy termin też znaleźliśmy dość sprawnie. Jednak to, że mógłbym przyjechać już w piątek, to pomysł ostatniej dobry przed spotkaniem. Szybko ustaliłem najważniejsze rzeczy - odpowiedni pociąg z Katowic, odpowiednio wczesny z Sosnowca dający możliwość alternatywnego skomunikowania w razie opóźnienia, uprzednie pakowanie, odwiezienie Hani nieco wcześniej niż zwykle, parkowanie blisko dworca. No co się może nie udać? Ano sporo. Ale pomimo 40 minut grozy udało się wszystko. Jak to było?
Gdy zostawiłem auto przy ul. Kilińskiego (niby blisko domu, ale z niego mógłbym nie zdążyć dotrzeć na dworzec), miałem 20 minut na spokojne postanie na peronie i wieczorny chill. Gdy jednak zrobiłem kilka kroków w stronę dworca, usłyszałem dzikie śpiewy. To oznacza jedno - kibice. A to oznacza drugie - na peronach może dziać się wszystko. Liczba umundurowanych przy przejściu podziemnym nie była jakaś ogromna, więc może nie jest najgorzej - pomyślałem i okazało się, że tylko częściowo miałem rację. Gdy wszedłem na peron, stały na nim dwa pociągi. Piszę niestety, bo żadna tablica świetlna nie wskazywałaby, że te pociągi mają odjechać, a nie ma w tym nic normalnego. Szybki wywiad z najbardziej kumatym z wyglądu kolejarzem powiedział mi, że czekają na karetkę i nie wiadomo kiedy odjadą. Kibice drą ryje z peronu numer 1 i stojącego tam pociągu. Na szczęście to ten drugi peron, a między nimi i moim jeszcze pociąg. W miarę bezpiecznie. Potem dopiero dowiedziałem się, że jechali do Chorzowa kibicować Legii jak prawdziwi Sosnowiczanie. Myślę: jest czas, idę zobaczyć, czy nie jedzie jakiś autobus. Nie jedzie. Uber numer jeden nie przyjeżdża, Uber numer 2 też. Z megafonów hasło, że trakcja nie działa i pociągi omijają Sosnowiec Główny. Co jeszcze może się wydarzyć? Robi się gorąco, tracę nadzieję. Nie ma bata bym zdążył. Telefon do Słonia, że będę przed północą, bo kolejny pociąg tak jedzie. Nawet przez chwilę chciałem jechać samochodem, co jest totalnie bezsensu, ale przynajmniej będę szybko. Gdy już pogodziłem się z losem na peron wjeżdża pociąg widmo, mocno spóźniony Eurocity nie wiem dokąd. I tylko konduktorowi, który musiał jechać tym samym pociągiem co ja, jego determinacji, zawdzięczam, że pociąg w Katowicach na nas zaczekał. Kij że pół drogi jechałem na stojąco. Ważne, że na końcu czekała Prawda.
Wprawdzie w Prawdzie wypiliśmy tylko dwa piwa, ale pierwszym był Porter Bay z kija, co po stresach wyjazdu wprawiło mnie w fantastyczny nastrój. Atak Chmielu także. Prawda to mega fajny lokal, elegancko urządzony, ale bez nadęcia,ze świetnym jedzeniem i rzecz jasna dobrym piwem. W kilka minut poznaliśmy dwóch sympatycznych typów, z których jeden okazał się być kuzynem Majkela Chmielobrodego. Kek. W domu poprawiliśmy Double IPA (średniawka) z Cieszyna, po raz kolejny pożegnaliśmy Noszaka (tym razem w Lewiatanie w dobrej cenie) wypiliśmy porównawczo Carnegie Portery z własnego importu ze Szwecji) i...
Zaspaliśmy. Więc zamiast jechać na Słowację, łapać busa do Oscadnicy i gonić przez Wielką Raczę górami na bus do Rycerki, pojechaliśmy w pobliski Beskid Mały, wdrapać się na Czupel (najwyższy szczyt pasma) i Magurkę Wilkowicką. I tu nielicha ciekawostka. Otóż byliśmy na Magurce ze Słoniem kiedyś razem. Dla mnie to był pierwszy raz na tej górce, dla Marcina ostatni - to był 2008. Ja od tamtego czasu byłem bardzo wiele razy - tam piłem pierwszego Hadesa Gone Wild, tam piłem pierwsze Imperium Prunum. Tym razem zabrałem piwa z siedleckiej Brofaktury. Session West Coasta wypiliśmy już w pociągu. Świetne, lekkie, wytrawne, goryczkowe i turbo naftowe piwo. Lubię takie smaczki. W sam raz na kilka przystanków. Poprawiliśmy Nepomucenowym hitem czyli Forest IPA. Jak zawsze miazga!
Dzień był ciepły i piękny. Pogoda zupełnie nie przypomina lutego. Resztki śniegu można wypatrzeć tylko na najwyższych szczytach. Jest mocno wiosennie, zielono i nieco jesiennie - rudo. Jasne chmurki leniwie przesuwają się po niebie. W takich warunkach dobrze napić się piwa. Z plecaka wygrzebał mi się Polish Stout, czyli wyspiarskiej proweniencji piwo nachmielone rodzimą lupuliną. Bardzo fajne to piwo, wyraziste, pełne, charakterne, treściwe, palone, ale nie nadmiernie, przyjemnie czekoladowe. Super sprawa!
Na szczyt Czupla docieramy szybko. Stąd też podziwiać możemy panoramę Beskidu Małego z charakterystycznym szczytem Żar oraz jeziorem Międzybrodzkim. No ale pal licho widoki skoro nie dość że mamy wymrażany porter bałtycki, to poznajemy sympatyczną ekipę pt. Z kieliszkiem przez świat. Niezwykle szanuję chodzenie po górach ze swoim naczyniem i kulturalne spożycie, więc częstujemy się wzajemnie dobrami płynnymi. O porterze napiszę więcej przy właściwej porterowej okazji. Tu wspomnę jedynie, że na częstowanych robi wielkie wrażenie.
Z Czupla na Magurkę Wilkowicką jest już tylko kawałek, pół godziny z okładem. Tam znajduje się bardzo popularne schronisko, z uwagi na bliskość Bielska ściągające weekendami mnóstwo osób. Nie inaczej było tym razem. Spokojnie można zapomnieć o siedzeniu w środku, także stanie w kolejce (są piwa PINTA Beskidy) nie ma sensu. Idziemy spijać zapasy. Tutaj przychodzi czas na porter, do którego wrócę przy okazji lepszej oraz trzecie piwo z Brofaktury. To Elektro Ōji, kooperacja przede wszystkim z Dawidem Kulbickim, sędzią piwnym, oraz japońskim browarem Hino Brewing, a także Polish Hops. Ciekawostką jest tu wykorzystanie owoców żółtodrzewu pieprzowego. Jest to o tyle interesujące, że nuta pieprzowa ewidentnie zdominowała aromat i smak piwa. Bardzo lubię takie rzeczy, ale jest ewidentnie spieprzone/popieprzone, a przez to dość jednowymiarowe.
Jak widzicie na zdjęciach pogoda się utrzymywała. Szkoda że widoczność zakłócało "mleko" na horyzoncie, bo potencjał na dalekie obserwacje był. Już schodziliśmy, przeszliśmy jakieś 200 metrów i cyk, Chata na Magurce, a w środku okazało się, że jest piwo z Wrężela. Niestety Tropikal Imperial India Pale Ale to tylko cień soczystego i smakowitego piwa, którym był lata temu. Szkoda.
Zejście do Bielska to już pikuś i obyłoby się bez większych wrażeń, gdyby nie sympatyczna ekipa z Częstochowy. Wiadomo że alkohol łączy, więc wspólna degustacja wzajemnych trunków sprawiła, że zabraliśmy ich do Pigala, na jedno, góra dwa. Z tym, że ja zamiast wrócić godnie do domu poszedłem jeszcze na obowiązkowe piwo do Browaru Miejskiego (tym razem padło na Stout, całkiem ok, ale bez większej historii) i na jeszcze jedno w Grawitacji (Black IPA z Burego było bardzo w porządku). Więcej grzechów nie pamiętam, niczego nie żałuję. No może tylko tego szkła, które nie przetrwało ostatniego fragmentu podróży.
Na koniec zostawiam wam bonus w postaci zdjęć sprzed 16 lat. Piękni, młodzi i już pili dobre piwo. Serdecznie polecam Czupel i Magurkę, piwa z Brofaktury to wiadomo, zawsze. Bielsko też polecam. Do zobaczenia na szlaku!
0 komentarze